bile - built to fuck born to killNa pewno  wielu kojarzy industrialno metalową kapelę BILE. Na pewno wielu kojarzy ten zespół  z pierwszą genialną płytą SuckPump, na której odgłosy wściekłej małpy zmieszano z industrialno metalową machiną w stylu Pitch Shifter czy Godflesh, tylko dwa razy bardziej brutalną i szybszą. Niestety niewiele osób, przynajmniej wśród moich znajomych, śledziło dalsze losy BILE. Głównie dlatego, że kolejne płyty tej nowojorskiej grupy były trudne do zdobycia w Polsce. "Build to Fuck, Born to Kill" to ostatnia płyta tej kapeli w dużym stopniu nawiązująca do starej dobrej stylistyki BILE.

Zespół działa z małymi przerwami od 1992 roku, a przez ostatni okres głównie za sprawą lidera tej formacji o dziwnie kojarzącym się z polskim imieniem pseudonimie Krzstoff. To właśnie Krzstoff jest odpowiedzialny za tworzenie nowych utworów, pisanie tekstów, wokale a także realizację nagrań. Ma to niewątpliwie istotny wpływ na oryginalne brzmienie płyt. Drugą najważniejszą osobą w teamie jest R.H. Bear odpowiedzialny za partie gitary basowej.

Album „Built to Fuck Born to Kill” zawiera 12 utworów. Pierwsze dwa kawałki są dosyć melodyjne i utrzymane w klimacie industrialnego rocka. Partiom przesterowanych gitar opartych na przyzwoicie zaprogramowanych bitach towarzyszą syntetyczne klawisze oraz śpiew Krsztoffa, który zręcznie łączy wokalizy rodem z NIN czy Korn, zachowując przy tym swój styl i oryginalność. 

Dalej z utworu na utwór jest coraz lepiej, gdyż nasze uszy atakuje coraz mocniejsza muza. Tempo niemiłosiernie przyspiesza, pojawiają się ciężkie metalowe riffy, elektroniczne zgrzyty a wokal Krzstoffa schodzi w zajebiście niski przesterowany growl, charakterystyczny tylko dla tego wokalisty. Uwierzcie mi na słowo, że po wysłuchaniu tej muzyki nie chcielibyście spotkać tego typa na ulicy. 

Jeden z moich ulubionych numerów to „You can’t kill my drum machine” z szybko wybijanym rytmem z automatu i wściekłym wokalem rodem z horrorów nakręconych na podstawie chorych powieści Stephena Kinga. W kontraście to wręcz chamsko i mechanicznie zaprogramowanych bitów, basista wyczynia niezłe sztuczki na swoim wiośle.

Inne równie ciekawe kawałki  to „The Tina Song”,"Built To Fuck Born to Kill", "Guild When You Are Done",   „The Enemy Of Me” oraz na deser „The King of Negativity” - świetny mocny numer, który kontynuuje brutalny industrialno metolowy styl z pierwszej pamiętnej płyty „SuckPump”. 

To co w tej płycie mnie urzekło i jest na swój sposób nowatorskie, jeśli chodzi o industrial metal, to eksperymentalne podejście do realizacji nagrań oraz swobodne traktowanie partii instrumentalnych przez muzyków BILE. Zamiast mechanicznie powtarzających się, zapętlonych riffów znajdziemy tu pulsujące swoją zmiennością i niezwykłym rockowym feelingiem partie gitar basowej i elektrycznej. Wystarczy wsłuchać się w bas w utworze „The Tina Song”, żeby zrozumieć co mam na myśli. W tym wolnym i ciężkim kawałku basista zgrabnie masakruje cały gryf i w zasadzie tam gdzie na pierwszy rzut ucha nie pasuje, gra na wysokich progach, tak jakby mając wszystko w dupie. Ten iście nikczemny zabieg jednak zamiast odbierać, dodaje powera muzyce i nadaje jej luzackiego crossoverowego stylu. Pokręcone solówki na gitarze w środku utworu? Dlaczego nie. Pocięcie ciężkiego i dynamicznego utworu szmerami, buczeniami czy dialogami z telewizji? Proszę bardzo. Kto powiedział, że w industrialu, czy postindustrialu cokolwiek powinno? W końcu mamy do czynienia z ekstremalną odmianą muzyki. Natomiast ktoś, kto oczekuje stonowanych kompozycji niech włączy sobie Justina Timberlake'a czy Must Be The Music w telewizorze. Inną kwestią, która zasługuje na uwagę, to świetny wokal Krsztofa, który łączy ciężki growling jak i melodyjne, psychodeliczne  wstawki, które trzeba przyznać, wychodzą mu równie zgrabnie. W niektórych fragmentach wokale są w ciekawy sposób nakładane na siebie tworząc abstrakcyjną, straszną atmosfęrę. Słychać to zwłaszcza, jeśli uruchomimy album na słuchawkach np. podpiętych do przenośnego sprzętu. 

Jest to bardzo udana płyta. Dobrych utworów jest przeważająca większość. W konsekwencji albumu słucha się ciekawie, choć trzeba przesłuchać go wiele razy zanim wpadnie w ucho. Rażą niektóre teksty, które są rodem z najgorszych kryminałów o seryjnych mordercach ale niektóre też na swój sposób można uznać za prześmiewczy czarny humor.

Od zawsze ceniłem BILE i album ten trafia w moje muzyczne gusta. Jak szkoda, że obecnie mało jest takiej muzyki a kapele takie jak BILE często są niedoceniane. Miejmy nadzieję, że nowojorczycy nie powiedzieli ostatniego słowa i jeszcze w przyszłości zaskoczą nas płytą na tak dobrym poziomie. 

Łebski